Żyjemy w pięknych czasach kina

Żyjemy w pięknych czasach kina. Pokolenie lat dziewięćdziesiątych, które wychowywało się na postmodernistycznych reformach Quentina Tarantina czy braci Coen, dorosło i zaczęło tworzyć, a także badać sztukę. Gatunkowość nie jest już powodem do wstydu, pogardzanym przez główny nurt marginesem. Ja widzę gatunek jako baśń, tzn. znajduję analogie między podejściem badaczy do baśni i do archetypicznych schematów opowiadania w kinie gatunkowym: osadzenie historii na konkretnych, trwających w świadomości społecznej strukturach, połączone z modyfikacją tych struktur, staje się złożoną wypowiedzią. Wykorzystywanie i odczytywanie takich modyfikacji jest bardzo ekscytujące, z czego Amerykanie zdali sobie sprawę już kilkadziesiąt lat temu. W Polsce za to jak w lesie. Przynajmniej do niedawna! Wraz z nadejściem młodych energicznych filmowców, nasza kinematografia obudziła się ze zbyt długiego snu o heroicznych powstańcach i płaczących za ukochanymi żołnierzami dziewicach. Zamiast tego pojawia się wreszcie krew, groza, westernowe klimaty i emancypacja seksualna. Doczekaliśmy się w końcu dystrybutora, który zajął się tematem, i machina ruszyła. Niezależne Velvet Spoon organizuje też Octopus Film Festival, czyli liczący już trzy lata przegląd starego i nowego kina gatunkowego. Chwała im za to.

Ja na Octopus pojechałem po raz pierwszy. Normalnie odbywa się on tuż po zakończeniu MFF Nowe Horyzonty, którego za nic bym nie odpuścił, a po którym nie mam już siły na kolejne maratony. W tym roku jednak, dzięki koronawirusowi – no dzięki, stary – mogłem się wybrać. Oprócz filmów interesowała mnie oryginalna forma festiwalu i to, co się za nią kryje.

Klub B90, moja ulubiona ze stałych miejscówek na festiwalu.

Gdy dotarłem do Gdańska, byłem zmęczony, spocony i dużo marudziłem (cytaty ze mnie: „chujowe miasto”, „masakryczne gówno”), ale to było tylko pierwsze, pochopne wrażenie. Okazało się, że Octopus projektowany jest w silnej relacji z tą stoczniową miejscowością. Trafnie reklamują się organizatorzy pisząc o ośmiornicy, która rozpościera macki nad Wolnym Miastem. Industrialna infrastruktura najpiękniejszych rejonów faktycznie działa na wyobraźnię i wydaje się przedłużeniem któregoś z cyberpunkowych światów, a czasem można prawie uwierzyć, że po chwiejących się na wodzie stalowych słupach wspina się potwór z głębin. Ale może to przez chmurę komarów przysłaniających widok. A może po prostu PR-owcy powinni pomyśleć o zmianie nazwy na Mosquito Film Festival.

Dok Cesarski, upiorne statki, magiczny ekran, co jeszcze? How about komary?

Nie ma wątpliwości, że Octopus koncentruje się na formie odbioru i zaburzeniu immersji poprzez otoczenie, a nie na komfortowym obcowaniu z filmami. Każda z lokacji, w których odbywają się seanse, ma swój własny feature, osobną naturę, i wypełniona jest różnymi „przeszkadzaczami”. I tak w Klubie B90 zawieszone są aż trzy ekrany. Środkowy ma jakościową paletę barw, a dwa boczne gównianą, nie wiem, czy to celowe. Przy odpowiednim usadowieniu można obserwować trzy ruchome obrazy jednocześnie, co przy bardziej efektownych scenach przyprawia o radosny zawrót głowy. Tutaj najsilniej czułem energię organizowanych pokątnie trashowych seansów, stanowiących nocną mekkę dla amerykańskich nastolatków z lat osiemdziesiątych. Dok Cesarski wyświetla filmy w plenerze, a cel jest taki, aby komary się najadły. Smacznego! Hala w Amber Expo jest chyba najbardziej komfortową miejscówką, dlatego nie dziwię się, że zarezerwowano ją dla konkursu głównego. Duży ekran i rzędy krzeseł na pustej ciemnej przestrzeni przypominają grupę widzów zawieszonych pustce, w której płonie jedynie chłodny blask kina. Nie no, jest jeszcze drugie światło: budka z popcornem. Świetna była też oczywiście minimalistyczna dżungla Predatora, gdzie trzy ekrany rozstawiono tak, by sprawiały wrażenie gąszczu.  Last but not least, tegorocznym wielkim hitem okazał się odbywający się w lesie seans „Czarownicy” (2015) Roberta Eggersa. Przepiękna, korespondująca z filmem lokacja, woń wilgotnego mchu w nosie, komary maltretujące skórę. Goła baba odtwarzająca między drzewami scenę finałową. No cudowności. Tak przynajmniej słyszałem, bo niestety odpuściłem ten seans (kontrowersyjne, ale nie przepadam za „Czarownicą”).

W oczekiwaniu na Predatora.

Octopus Film Festival jest zatem wydarzeniem podkreślającym na każdym kroku swoją wydarzeniowość. Przypomina, że jesteśmy razem wśród gdańskich maszyn, odrapanych ścian i wielkich dźwigów, i że chłoniemy wspólnie filmy brudne jak świat. Byłoby to nachalne, gdyby nie było tak wspaniałe. Ośmiornica nie tylko poszerza kulturowe ramy afirmacji, nie tylko oferuje rozrywkę, ale także manifestuje monumentalizm i ponadczasową siłę kina. Jej artystyczna wizja sugeruje, że kiedy wszystko się zawali, gdy wokół będzie tylko czarna pustka, groźne potwory lub postapokaliptyczny syf, ekran zawsze będzie świecił. Kinofile płaczą ze wzruszenia.

Wejście do dżungli, gdzie kosmici kwestionują męskość mężczyzn.

A jeśli chodzi o same filmy, to, ku mojej uldze, selekcja okazała się zajebista. Poniżej dłużej lub krócej o czternastu pozycjach, z podziałem na festiwalowe sekcje:

Konkurs Główny – Nowe Kino Gatunkowe

Widziałem sześć spośród dziewięciu pozycji konkursowych, i dla mnie niekwestionowanym zwycięzcą festiwalu jest „The Bloodhound” Patricka Picarda (nie trafiłem jednak na pokaz „VHYes”, które wśród publiczności wygrało). Ta króciutka, zaledwie 72-minutowa makabreska łączy w sobie wiele z charakterystycznych stylów mistrzów niepokoju. Mamy tu przytłaczającą, klaustrofobiczną przestrzeń Polańskiego, mamy nienaturalne dialogi i pozbawionych emocji ludzi Lanthimosa, a zbudowana na zasadzie koszmaru sennego historia zawiera momenty tak lynchowskie, że Lynch by się zlynchował. Zresztą tę senność bardzo nowatorsko i z genialnym efektem rozegrano za pomocą montażu. W pierwszej połowie powolne wyciemnianie ekranu oznaczało przemieszczanie się akcji przemieszczenie się w czasie i przestrzeni. Później, aby zdezorientować widza, przejścia takie miały miejsce w obrębie jednej sceny. No i jest tu ten działający na wyobraźnię, przerażający potwór, tytułowy Bloodhound – czołgająca się kreatura z głową owiniętą materiałem, pływająca kanałami i wchodząca ludziom do szaf.

Film Picarda jest rozkosznie zblazowany. To taka wyrafinowana zgrywa, przypomina naraz makabryczny i pieruńsko zabawny dowcip opowiedziany na bankiecie wśród wyższych sfer. Powiedziałbym, że „The Bloodhound” to duchowy spadkobierca „Whitnail i ja” (1987). Tematycznie krążymy wokół samotnego i bardzo nieszczęśliwego homoseksualisty (w tej roli zachwycający Joe Adler) oraz jego relacji z chorą psychicznie siostrą i odwiedzającym posiadłość ubogim przyjacielem. Jednak, podobnie jak w „Whitnailu i mnie”, nic nawet nie próbuje się tu złożyć w rytmiczną historię. Film, pomimo zawarcia w sobie lotnych współcześnie motywów, rezygnuje niemal zupełnie z polityczności. Zamiast tego snuje się, straszy, śmieszy, a potem ucina znienacka, jakby w niewypowiedzeniu sensu chciał zawrzeć coś znacznie więcej. To projekcja dekadencji na 2020 rok, punktowe zawieszenie w bezczasie. „Ryby wyszły z wody, zamieniły się w małpy, a potem małpy się obudziły i dostrzegły świat wokół”, mówi jeden z bohaterów. „Obudziły się po to, żebym dziś mógł leżeć na podłodze i łkać”, odpowiada drugi (czy jakoś tak to szło ;).

The Bloodhound (2020). Film tak niszowy, że jeszcze nigdzie nie ma jego plakatu, popatrzcie zatem na upiora wpełzającego komuś na chatę.

Drugie miejsce ma u mnie „Niedosyt” (2019) Carla Mirabelli-Davisa, (przez chwilę miałem szok, że zrobił to facet, ale doczytałem, że przez cztery lata identyfikował się jako kobieta, a aktualnie jest raczej gender-fluid). Rozpoczynająca się jako kino dyskomfortu opowieść o żonie bogatego byczka, która z niewiadomego powodu zaczyna połykać twarde przedmioty, kończy się zupełnie inaczej – terapeutycznym spojrzeniem na kobiecą dolę. Uważam wprawdzie, że film jest o parę lat spóźniony, a teoretyczna subtelność, z jaką ukazano powolne zamykanie głównej bohaterki w klatce przez męża i jego uprzywilejowaną rodzinę, wydaje się już nieco wtórna i przerysowana (kto pamięta finałową scenę kolacji z „Niewidzialnego człowieka”, ten zrozumie, co „Niedosyt” robi gorzej). Ale nie ma co się czepiać, to celne i mocne kino feministyczne. Ważne jest, że nie skupia się wyłącznie na ukazaniu terroru czy cierpienia. Proponuje też rozwiązania, solidaryzuje kobiety i zostawia z poczuciem girl power.

„Niedosyt” (2019), plakat.

„Nocna jazda” (2019) Frédérica Ferrucciego to kolejne z niezliczonych dzieci „Drive” (2011). Arcydzieło Refna miało olbrzymi wpływ na wyobraźnię młodych artystów. Ukierunkowało współczesne kino noir, wprowadziło do mainstreamu łączenie rozjarzonych neonami ulic z nagłą przemocą (oniryzm zestawiony z naturalizmem), wskazało też nową płaszczyznę dla obrazowania romantycznej samotności. Na tym etapie męczy mnie już trochę, że duża część arthouse’u wciąż nie potrafi się oderwać od tego modelu – można niemal mówić o eksploatacji. Z drugiej strony, mam to gdzieś. NEONY IDĄ BRRRR, a ja jestem zadowolony.

Film Ferucciego to prosta opowieść o uwięzieniu i szukaniu wolności. Mamy rodzącą się miłość dwojga wyrzutków, mamy czyhającą na ich szczęście mafię, odhaczony jest przeestetyzowany striptiz oraz wyjęte ze snu przejażdżki przez noc. Dzieło porusza wątki nierówności społecznych (główny bohater to nielegalny imigrant z Chin). Problemem jest dla mnie noszący znamiona incelstwa romans, nieskontrowany niczym, co rozbiłoby jego naiwność. Poza tym, na napięcie i solidną robotę nie można narzekać. Wszystko zrealizowane jest świetnie, ale bez wychodzenia poza klucz, o którym wspomniałem paragraf wyżej. Bardzo dobry gatunkowiec.

„Nocna jazda” (2019), plakat.

Rozczarowało mnie włoskie „Gniazdo” (2019), dzieło zachwalane i nagradzane. Debiut Roberta De Fea leci na widzianych wielokrotnie motywach zaborczej matki, zamkniętej posiadłości i czającej się na zewnątrz tajemnicy. Niestety pełno tu krindżu, bo głównym bohaterem jest kaleki chłopiec w którego domu zjawia się ładna dziewczyna. Reżyserowi też chyba się podobała, bo zbyt często zamykał ją w banalnej erotyce.

„Gniazdo” (2019), plakat.

Najgorszy ze stawki był zdecydowanie „Slasherman (Random Acts of Violence)” (2019). Choć od początku nie wyglądał szczególnie, to jako fan slasherów poszedłem z obowiązku. Okazało się, że film miał kminkę, i to chyba nieironiczną: że przemoc w sztuce jest jak ta w prawdziwym życiu, i że może prowokować do przemocy. Dajcie spokój, to już w „Funny Games” mnie krindżowało, a do Hanekego to Baruchelowi daleko.

„Slasherman (Random Acts od Violence)” (2019), plakat.

O „Adoracji” (2020) Fabrice’a do Welza powiem tyle, że jest spoko, można obejrzeć z przyjemnością. Samotny chłopak pomaga uciec chorej psychicznie dziewczynie, mają podróż i dziwną miłość, są ładne obrazki, fajne zdjęcia, antysystemowość, taka dojrzała i z bólem. Niezbyt moje kino, nie widzę w nim przełomowych wartości, ale też niczego, co mogłoby mi przeszkadzać.

„Adoracja” (2020), plakat.

Malinobranie

Ona (1935) otworzyła dla mnie Octopus Film Festival 2020, i było to otwarcie zjawiskowe. Nie mogłem zresztą wątpić, że tak będzie, bo pozycję tę wyselekcjonował sam Michał Oleszczyk. Opowiadający o wyprawie trójki białych podróżników po płomień nieśmiertelności film starzeje się nie jak wino, ale jak ser pleśniowy. Wypełnia swoim tyleż problematycznym, co satysfakcjonującym zapachem całe pomieszczenie, aż nie można oddychać – pozostaje więc śmiać się i jęczeć z rozkoszy. Wiele scen, zamierzonych pierwotnie na serio, zyskuje cechy DANKMEMES. „Myślisz, że utrzymuję władzę za pomocą przemocy? Nie. Utrzymuję władzę za pomocą terroru”, stwierdza dramatycznie Ona. Za to główny bohater zachowuje się zupełnie jak Leslie Nielsen w szczycie formy. Można ugrzęznąć.

Te sprawiające wrażenie współczesnych wygłupów sceny rozgrywają się jednak wśród przedziwnej, zuchwałej estetyki, jaką zaoferować mogło tylko kino z pierwszej połowy XX wieku. Stroje są piękne i barokowe, dekoracje papierowe i pełne uroku. I tylko tutaj możemy zobaczyć niewolnika, który, aby zapalić święte pochodnie w gigantycznej sali tronowej, huśta się na linie niczym Tarzan, podczas gdy pod nim odbywają się szaleńcze tańce (też DANK, bo skojarzyło mi się z tańczącymi grabarzami). To jeden z tych filmów, podczas których oszołomienie sensualne i ironiczne zdystansowanie pojawiają się w odbiorze jednocześnie. Trzeba odczuwać wiele rzeczy naraz, aż mózg wykręca fikołka. Wspaniała zabawa, dzika satysfakcja i doskonały początek festiwalu.

Ona w stroju, który odgapił Walt Disney projektując Złą Królową.

I żałuję bardzo, że nie poszedłem na wszystkie pokazy z Malinobrania, bo to przezabawna sekcja. Trafiłem jeszcze tylko na „Duchy tego nie robią” (1989) Johna Dereka, ostatni z trzech kiczowatych filmów, w których wystąpiła jego żona Bo. Był to kolejny koncert śmiechu. Nie umiałem już odróżnić co tam nie wyszło, a co ma być faktycznym żartem. Anthony Queen jako duch na niebie (tak, kojarzy się z wrzeszczącym kowbojem) musi przejąć jakieś młode ciało, bo wdowa po nim skarży się na brak seksu. Gdzieś tam paraduje Donald Trump i robi głupie miny, Bo Derek nagle tańczy erotyczny taniec i wszyscy się cieszą, komary gryzą mnie po nogach. Złe kino na najwyższym poziomie, nigdy nie potrafiłem sam takiego znaleźć.

We Are the Future!

Na sekcję kina punkowego jarałem się bardzo. Nie żebym lubił punk, ale zjawisko wydaje się fascynujące. No i było fajnie. Dwa filmy Penelope Spheeris, artystki, która tę kulturę znała od wewnątrz, to z pewnością bardzo ciekawy i rzetelny obraz ówczesnego podziemia. Zwłaszcza dokument „Upadek zachodniej cywilizacji” (1981) rozwiewa sporo mitów i eksponuje prawdziwe ekstrema obyczajowości, które miały wówczas miejsce. Fabularne „Suburbia” (1983) są już bez żenady wypełnione miłością do punkowych idei, do zjednoczenia wykluczonych i poranionych. Spheeris wystrzega się jednak romantyzowania, a jej dzieła zawsze naznaczone są śmiercią i wyniszczeniem młodych dusz. Wstyd mi, ale żaden z tych realistycznych filmów nie rezonował ze mną tak bardzo, jak silnie estetyzowany horror o grupie złych punków, czyli „Klasa 1984”.

„Upadek zachodniej cywilizacji” (1981).

Take a look at my face, I am the future. Oj nie byczq, nie jesteś przyszłością, obwieszcza pan Norris przywódcy trzęsącego szkołą gangu. Aby to udowodnić, ułożony nauczyciel muzyki będzie musiał zniżyć się do poziomu przeciwników. Gdy nie pomaga prośba ani groźba, policja rozkłada bezradnie ręce, a bezideowi nosiciele chaosu szerzą wśród reszty uczniów prostytucję, narkomanię i terror, zadziała tylko gruntowne odrobaczanie. Konflikt między panem Norrisem a panczurami eskaluje gwałtownie, obie strony uciekają się do coraz gwałtowniejszych aktów przemocy, a wszystko prowadzi do finałowej sekwencji. Tam, w zaaranżowanych niczym senny koszmar scenach biegania po ciemnych korytarzach, pedagog naucza niesfornych wychowanków m. in. poprzez ucinanie kończyn piłą do drewna i podpalenie żywcem. „Klasa 1984” to nie jest żaden high school movie, to rasowy thriller z elementami horroru.

„Klasa 1984” (1982) – ale jak to?

Film stanowi przypadek ideologicznej konserwy, która nie może się powstrzymać przed estetyzacją tego, czego nienawidzi. Twórcy ewidentnie punku nie rozumieli, ale byli nim potężnie zafascynowani. Dopieszczona wizualnie szkoła to pełen plugawych graffiti i obszczanych podłóg przedsionek piekła. Nauczyciele poruszają się wśród oćwiekowanych skór i wypełnionych nożami kieszeni, a w klasach natrafiają na zmasakrowane zwierzęta. Punk jest tu drogą do zniszczenia wszystkiego, co dobre. Zepsuta młodzież to gangsterzy i dziwki. Gnoją amerykańskie sny w procesie gwałtownej degradacji wartości – jeden z naćpanych przez nich uczniów wspina się na gwieździsty sztandar i przysięga mu wierność, po czym spada na głupi ryj i ginie. Co ciekawe, dowódca gangu jako jedyny nie wyróżnia się wyglądem. To po prostu pełen agresji i pociągu do autodestrukcji przystojny typo. Świadczy to o ograniczeniu subkulturowej wyobraźni twórców, niemożności zaakceptowania panczurów jako poważnych postaci. Główny przeciwnik musi wyglądać „normalnie”, aby otrzymać jakiekolwiek cechy ludzkie.

Film trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, rozróba jest olbrzymia i satysfakcjonująca. A kiedy biały nauczyciel biologii w wieku średnim płacze, bo młodzież nasrała na jego powołanie, chce mi się płakać wraz z nim. I kiedy później, po przekroczeniu granicy szaleństwa, przeprowadza lekcję trzymając uczniów na muszce pistoletu, kibicuję, aby wystrzelił. Ogniste kino, jedyna w swoim rodzaju realizacja gatunku.

Patsy najpewniej stanowiła dużą inspirację dla postaci Harley Quinn.

Retrospektywa Richarda Stanleya

Niedawno obejrzałem „Kolor z przestworzy” (2019) i byłem zachwycony, więc na pokazy starszych filmów Stanleya pobiegłem jak po pierogi do żabki. Nie dorównują wprawdzie temu najnowszemu, ale prezentują spójny autorski styl. O ile „Diabelski pył” (1993) zupełnie do mnie nie przemówił, to „Hardware” z 1990 roku jest niskobudżetowym cackiem. Mówię cacko, bo to mały film, który daje radę zawrzeć sobie kupę autorskiej inicjatywy. Rozgrywające się w większości w jednym mieszkaniu starcie pomiędzy zaprogramowanym na redukcję populacji robotem, a paroma zwykłymi, próbującymi przetrwać w dystopijnej przyszłości ludźmi, poprzez kameralność rysuje szeroką wizję. Reżyser przestrzega, a jednocześnie z radością wita koniec ludzkości. „Hardware” stanowiło estetyczną inspirację dla wielu późniejszych twórców, jego wpływy widać choćby w „Blade Runner 2049” Denisa Villeneuve’a czy w „Kuso” Flying Lotusa. Jeśli przyjrzeć się materii filmu, to odkrywamy ciekawe rzeczy. Stanley bardzo dużo ujęć poświęca na punkty widzenia maszyn, na ekrany komputerów, budując wizję, w której świat elektroniczny zaczyna współżyć i współoddychać z naszym. Jesteśmy obserwowani.

„Hardware” (1990).

Dżungla

I wreszcie jest, clue programu. Gdy Carl Weathers i Arnold Schwarzenegger zbili swoją epicką pionę, całe gdańskie Plenum zawyło z uciechy, echo poniosło się wśród betonowych ścian, a zielone światło zamigotało drapieżnie między zdobiącymi filary sali roślinami. Cieszę się, że dzięki Octopusowi mogłem w takich warunkach pierwszy raz doświadczyć „Predatora” (1987), jednej z najbardziej ikonicznych pieśni pochwalnych czystego maczyzmu, istnej katatonii mięśni twardych jak stal.

Siła filmu tkwi w jego bezpośredniości. Nie przestrzega się tu nudnych reguł amerykańskiej narracji, bohaterowie nie dostają rozwoju, tragicznych backstories ani nie uczą się życiowych prawd. Ta grupa osiłków nie musi uczyć się już niczego: są wojownikami, zabójcami, a rzeźba od lat niezmiennie perfekcyjna. Ich samczość jest spełniona, pozostaje tylko palić cygara, zdejmować koszulki i wystawiać przed siebie gigantyczne i, oczywiście, falliczne karabiny. Naprawdę wielkie karabiny, naprawdę daleko przed siebie. „Predator” to opowieść o przedzierających się przez dżunglę muskułach.

„Predator” (1987)

I jakże wspaniałe w swej prostocie jest to zestawienie chłopców, którzy posiedli dzikość z reprezentującymi w kulturze agresję tropikami. Wroga, należąca do natury przestrzeń, którą nasi komandosi podporządkowują swojej woli. W najlepszej scenie filmu, na znak rozpaczy i wściekłości, cały oddział stojąc ramię w ramię zaczyna strzelać w stronę niewidzialnego przeciwnika. Iskry się sypią, łuski spadają na ziemię, mężczyźni krzyczą. Drzewa przewracają się z korzeniami, ziemia jest rozrywana, przyroda ugina się. I wydaje się, że cały świat musi podporządkować się sile męskiej solidarności i samczej wściekłości. Wspaniały moment.

Sam tytułowy Predator jest tutaj pozbawiony pochodzenia. Nie wiadomo skąd wziął się w dżungli i nie pada wcale temat kosmitów. Potwór jest reprezentacją samca doskonałego, być może doskonalszego, niż nasi bohaterowie. Film staje się historią męskiej rywalizacji, tzw. mierzenia penisów. Jedynym celem Predatora jest zaznaczenie dominacji, udowodnienie, że nie ma nikogo sprawniejszego, silniejszego i dzikszego niż on sam. Siedzi na tych swoich drzewach i kolekcjonuje trofea – czaszki zabitych wrogów. A kiedy natrafia wreszcie na godnego przeciwnika w postaci wspaniałego Arnolda, wyzywa go na pojedynek. Zdejmuje maskę i ujawnia mordę drapieżnika.

A kiedy Arnold się wkurwia, to robi to szczerze. Za to go kocham.

I to już koniec tego długachnego wpisu! Jeśli dobrnąłeś/dobrnęłaś do końca, gratuluję i życzę zdrowia, a także wielu wspaniałych Octopusów.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s