Imperium piekieł, czyli o „Pętli” Patryka Vegi (2020)

Na szyi Patryka Vegi powoli zaciska się pętla. Zaledwie półtora roku temu zaliczał kolejne rekordy popularności, ale od pewnego czasu przychody z jego filmów maleją, wieszcząc potencjalny upadek giganta. Coraz pewniej przebąkuje się o wyczerpaniu materiału i o znużeniu widzów monotonnym stylem tych produkcji. Na szczęście Patryk zawsze będzie mógł liczyć na moją wizytę kinie. Pisałem kiedyś: „Filmy Vegi też są łyse i grube: pozbawione własnej stylistyki, kręcone surową, dokumentalną kamerą, a jednocześnie przeładowane postaciami i wątkami, których potencjał, i których obietnica zdają się nie mieścić ani w tej jakby niedokończonej formie, ani w niedbałych sekwencjach montażowych, ani na ekranach polskich multipleksów”. Ten wytatuwany gangster, który zabrał się za reżyserię to oczywiście czysty pulpiarz, twórca eksploatacji pełną gębą. Skupiony jest na przychodzie, ale jednocześnie dysponuje nieczęstą energią. Śledzenie jego twórczości to dla mnie fascynujące doświadczenie, cholernie ciekawy element polskiego kina.  Reżyser czasem wspina się na wyżyny pasji i swady, jak w naprawdę świetnych „Kobietach mafii”, a innym razem skleca na szybko powtarzalne już, byle jakie fabułki, czego bolesnym i mdłym przykładem był niedawny „Bad Boy”. Jakiś czas temu Vega ukorzył się, przyznał, że dotychczas robił filmy wyłącznie dla pieniędzy, a „Pętla” miała być pierwszym prawdziwym jego dziełem od dawna. Czy kłamał? Tak i nie. Jak nigdy wcześniej rysuje się tutaj rozdźwięk między Vegą autorem, a Vegą biznesmenem, a oba te dźwięki rwany montaż skleił od ręki w całość, doprowadzając mnie do udręki.

Już od pierwszej sekundy „Pętli” dopadły mnie dreszcze ekscytacji z okazji nadejścia nowego, bo oto zamiast standardowej brutalnej sceny otwierającej, na ekranie pojawił się purpurowy kosmos, a w jego środku przerażająca czarna dziura. Kamera dobre dwie minuty powoli wjeżdżała w to epicentrum mroku, w niezgłębione przestworza rozpaczy, a ja nieco się niepokoiłem, że może trafiłem do niewłaściwej sali. Na szczęście chwilę później dostałem prosto w ryj ujęciem rzeczywistego porodu i już wiedziałem, gdzie jestem. Stary dobry Patryk. To gwałtowne uderzenie brudnej cielesności, ten bezkompromisowy, przylepiony uparcie do człowieka turpizm, stanowi podstawowy element jego narracji. Tym razem, dzięki zżynie z Gaspara Noégo,  wybrzmiał jednak wyjątkowo zgrabnie. Z transendentalnego niemal transu, przestrzeni przedwiecznego chłodu i tajemniczych błysków światła, jedno proste cięcie przenosi noworodka do krainy krwi, wydzielin, krzyku i bólu. Następnie, w towarzystwie drażniącego, narastającego dźwięku, przebiegamy przez migawki życia bohatera. To krótki, poetycki nieco fragment, doprowadzający nas do punktu rozpoczęcia opowieści. Wtedy to Ojciec zakłada dwóm synom pierścienie na palce, tym samym czyniąc ich dorosłymi mężczyznami. Jeden z nich wkrótce odejdzie w dalekie krainy i roztrwoni majątek na zabawę. Choć zaginie, to odnajdzie się, choć będzie umarły, ożyje. Biblijny mistycyzm stanowi dla filmu komicznie pozbawioną subtelności klamrę.

Nie ma wątpliwości, że „Pętla” to w pewnym stopniu osobista dla Vegi historia. Reżyser  wyznał, że jest człowiekiem łatwo uzależniającym się od szybkiej przyjemności, wpadającym w wyniszczające ciągi – nigdyś alkoholowe, dziś polegjące na gromadzeniu pieniędzy. Deklaruje jednak, że dzięki głębokiemu oddaniu się religii chrześcijańskiej zdołał pokonać swoje demony i wrócił na właściwą ścieżkę. I o tym z grubsza próbuje opowiedzieć w najnowszej produkcji. Opierając się na prawdziwej postaci Daniela Śnieżka (Antoni Królikowski), policjanta, członka CBŚ i właściciela luksusowego burdelu, w którym gromadzono sekstaśmy znanych i wpływowych ludzi celem szantażu, zaprojektował krainę nienasyconego hedonizmu. Vega konsekwentnie podążył za swoją ideą, co zaowocowało pierwszym tak spójnym stylistycznie i estetycznie filmem od dawna, może od czasów pierwszego „Pitbulla”. Kilkukrotnie stosowany jest tu zabieg mocnego rozmycia postaci w tle, co świadczy o przynależności tych osób do dwóch światów jednocześnie – ziemskiego i nadnaturalnego. Niektórzy, jak Ojciec, którego twarzy nigdy nie widzimy, związani są ze stroną niebiańską. Inni, na przykład wieszający kolegę z celi więźniowie, przypominają łapczywe upiory i reprezentują siły piekieł. Vega przedstawia rzeczywistość pełną aniołów i demonów toczących batalię o światło i ciemność. W momencie, w którym Daniel zlecił zabójstwo Cygana (Piotr Stramowski), powierzył duszę diabłu. Zaciśnięcie pętli na szyi człowieka otworzyło przed nim bramy zaświatów, przez które wypełzły ku niemu zastępy potępionych. Od tej chwili, nieustannie będzie przez nich otoczony.

Burdel jest barłogiem dla tych czartów. Wyzuty z moralności i pozbawiony granic w zaspokajaniu własnych potrzeb Daniel oddaje się tam narkotykom i seksowi, przy okazji niszcząc ludzkie życia. Twarze bezimiennych prostytutek przepoczwarzają się w zamarłe w krzyku oblicza złowrogich bestii, a penis odmawia posłuszeństwa. Jednak nieprzerwana rozkosz musi być chłonięta, więc bohater poszukuje coraz bardziej stymulujących wrażeń. „Przychodzisz do mnie z gównem na chuju”, tak, taki cytat znalazł się w filmie. „Pętla” jest brutalna i dosadna, bo Vega nie zna słowa „subtelność”. Daniel podąża klasyczną drogą wzlotu i upadku, jednak w stopniu zdegenerowania deklasuje Tony’ego Soprano. W bezwzględny sposób zaprzepaszcza swoją tożsamość, swoją przeszłość i przyszłość. Sprawia wrażenie, jakby zapomniał kim jest, jakby potrafił już tylko mechanicznie zaspokajać żądze. Królikowski bardzo dobrze sprawdza się w tej roli, porzucając wreszcie wizerunek cwaniaka w imię mocnego portretu degradacji psychiki i osobowości. Co ciekawe, scenariusz nie próbuje w żaden sposób usprawiedliwiać jego motywacji, nie szuka dla niego wymówek. Chrześcijańska symbolika jest tu jaskrawa i spójna, a szatan nie potrzebuje uzasadnienia.

Jako pasjonat przemocy i przebłysków talentu, demonstrowanych przez Vegę na każdym kroku, jestem z seansu bardzo zadowolony. Boli mnie za to strasznie, że wiara, którą niegdyś pokładałem w jego emancypacyjnej wrażliwości i wyczuleniu na nierówności społeczne, okazała się chyba moim urojeniem. Wracając jeszcze do mojego starego tekstu: „Zresztą kobiecość i kobieca siła są w niemal każdej nowej produkcji Vegi kluczowymi hasłami. Od czasu „Pitbulla. Niebezpiecznych kobiet” reżyser maniakalnie wręcz wyprowadza swoje bohaterki z maskulinistycznego szamba, czyniąc je postaciami centralnymi i dając ostatnie słowo. Może feministyczny wymiar filmu byłby wart docenienia i przedyskutowania, bo stoi on w kontrze do szufladki „kina dla marginesu”, która tym filmom przypadła. Największe wrażenie robi na mnie jednak sprawność i zwyczajna szczerość, z jaką owe postacie są konstruowane – kolejne emancypacyjne sceny nie popadają w ostentacyjność, co spotyka bardzo wiele z innych popularnych produkcji, choćby hitowe dzieła Marvela. Nie, tutaj z reguły już na samym początku ustanawiane są reguły rządzące światem – jest pełen silnych, absolutnie niezależnych od mężczyzn kobiet, których zlekceważenie przez zaślepionych patriarchatem samców zawsze musi się źle skończyć. Widać, że twórca pisze te scenariusze ze zwyczajną sympatią do swoich bohaterek, z wiarą w ich możliwości i siłę. Świetne są w tym „Kobiety mafii”; znajdą się tam oczywiste, jaskrawe przykłady, takie jak gangsterka o ksywie Niania (Dygant) dokonująca bez cienia utożsamianej z kobiecością litości bardzo brutalnej zemsty na swoich gwałcicielach, ale także te bardziej subtelne – ogromne wrażenie robi taniec na rurze Beli (Bołądź), której erotyzm nie wydawał się stanowić jedynie uciechy dla publiczności, obrazował raczej kontrolowaną siłę dziewczyny, właścicielki swojego ciała i zmysłów. Można się pokusić o odważne stwierdzenie, że Patryk Vega jest aktualnie czołowym polskim kinowym feministą, przede wszystkim ze względu na zasięgi i siłę przebicia, na głośność krzyku”. To wszystko co napisałem, to już nieaktualne. Nie wiem, co kierowało Patrykiem podczas krótkiej acz płodnej fazy, kiedy powstał „Botoks”, „Niebezpieczne kobiety”, „Kobiety mafii” i „Plagi Breslau”. Tamte filmy naprawdę kipią od emancypacji. To taki prosty chłopski feminizm, który siadał mi z wielką satysfakcją. Teraz jednak Vega definiuje wszystkie kobiety poprzez stosunek do mężczyzn. Czy mowa o pozbawionej jakiegokolwiek charakeru żonie Daniela, czy o urażonej przez chłopa prokuratorce (Warnke), czy jej przyjaciółce, która zdradza żeńską solidarność, bo chłop okazał zainteresowanie – wszystkie te baby są po pierwsze zupełnymi stereotypami, po drugie stanowią wyłącznie element rozwoju dla mężczyzn, ewentualnie mężczyznami się motywują. Sceny seksu to albo sperma na ich twarzach, albo upadające na ziemię sylikonowe piersi. Gdzie się podziała niezależność Niani z „Kobiet mafii”, która po tym, jak została wykorzystana seksualnie, zmusiła oprawców do zrobienia sobie nawzajem loda i urżnięcia koledze nogi? A nie wspomniałem jeszcze o prostytutkach, czyli demonach z piekieł. Powtarzam: prostytuujące się Ukrainki to w filmie zło wcielone, mroczne poczwary otaczające mężczyznę i skwapliwie nadstawiające szatańskich zadków. Jasne, działają jako element kreacji świata, ale kompletny brak empatii w stronę kobiet zmuszonych do handlu ciałem przez sytuację polityczną to skandal i świństwo, i po czymś takim nigdy już nie będę bronił wrażliwości Patryka Vegi. „Pętlą” udowodnił, że albo jest ksenofobem i seksistą, albo bez wahania wykorzysta ksenofobię i seksizm w celu zabawienia publiki.

I całkiem zrozumiałe, a nawet bardzo słuszne jest bojkotowanie takich twórców, ale ja jednak nie umiem się na to zdobyć, kiedy za cenę jednego biletu dostarcza mi się tyle materiału esencjonalnego dla kina – bo pulpa to wspaniała, bogata nisza. Nie wydaje mi się, żeby był w Polsce reżyser realizujące jej założenia w stanie tak czystym, jak właśnie Vega. Na koniec, na poprawę nastroju, chciałem powiedzieć, że w filmie znalazła się jedna śmieszna scena (reszta to wyjątkowo denne żarty). Podczas zasadzki na podejrzanego, wielki jak byk policjant wyskakuje z malutkiej kupy liści. W ręce trzyma katanę. Rozpędza się, wyskakuje w powietrze, układa ciało w doskonałą figurę rodem z kina kopanego, ale nie trafia i spada z impetem na ziemię. Okazuje się, że ma pseudonim „Ninja”. Śmiałem się bardzo, 10/10.

ANALON ADASAZ, czyli o „TENET” (2020)

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że kroi się coś grubszego. Sam Nolan podkreślał, iż „TENET” to jego najambitniejszy projekt, przedsięwzięcie o niesłychanym stopniu złożoności. Wiele można Krzysiowi zarzucić, ale z pewnością nie wyrachowanie. To bardzo grzeczny i prawdomówny chłopiec, który ciężko pracuje, nie podjada cukierków i spełnia składane obietnice. Jest tak, jak nam powiedział. Jego najnowszy film to produkcja karkołomna, zatrważająco ogromna. Przewyższa skalą świat, który bezimienny Protagonista chce ocalić przed apokalipsą.   To taniec wśród korytarzy czasowych, fikołki wokół chwil przyszłych i minionych, balet na pętlach historii oraz poszukiwanie początku pewnego końca. TENET po polsku znaczy ZASADA, a zasada od tyłu to ADASAZ. I o tym właśnie jest ta historia. Że adasaz.

„Bo chodzi o to, że adasaz. I, rozumiesz, zasada to adasaz”.

„Nie próbuj tego zrozumieć. Poczuj to”. Taką radę dostaje na początku grany, wcale zgrabnie, przez Johna Davida Washingtona bohater. Szybko staje się dość jasne, że kwestia ta skierowana jest również do widza. Muszę uczciwie przyznać, że nie nie byłbym w stanie do końca wyjaśnić, co właściwie w „Tenecie” zaszło. Zresztą dość skwapliwie odpuściłem sobie próby złożenia fabuły do kupy. I nie poczuwam się wcale do odpowiedzialności za ten stan rzeczy. Nie wiem, czy to decyzja samego Nolana, czy jednak nacisk studia, ale 150 minut to stanowczo za krótki metraż jak na ilość informacji, którymi jesteśmy na każdym kroku bombardowani. Na każdym kroku! Idąc do przodu czy wstecz, nieustannie depczemy po grubych warstwach szybkiej ekspozycji. Sceny mkną, urywają się, nie mają czym oddychać, próbują zaczerpnąć powietrza, ale okrutna ręka montażysty wpycha je pod powierzchnię tempa. Aż korci mnie, by siegnąć po nieznoszące sprzeciwu słowo „bajzel”. Nie śmiem jednak tego robić, bo zakładam – i mogę jedynie zakładać – że pod względem wewnętrznej logiki zdarzeń, film dopięty jest na ostatni guzik. Szkoda jednak, że wyłonienie ładu z tego chaosu wymaga wielokrotnego studiowania całej historii, na co niestety nie mam najmniejszej ochoty.

Jak wspaniale wstrzelił się ten szot w erę koronawirusa.

Ów brak przestrzeni to niewątpliwy błąd w sztuce (a to akurat nie jest zarzut, który często można Nolanowi stawiać), ale jednocześnie współgra on z naturą dzieła. Mamy przecież do czynienia z pętlą czasową przepętloną bardziej, niż wszystkie pętle, jakie przyszło nam dotąd na ekranach kin podziwiać. To rzeczywistość, w której istnieją przedmioty i ludzie o entropii odwrotnej do naszej. Poruszają się w czasie w przeciwnym niż my kierunku, kroczą wstecz, zmartwychwstają, a ogień powoduje u nich hipotermię. Miejsca, w których się znaleźli, a raczej miejsca, w których dopiero przyjdzie im się znaleźć, pełne są groźnych paradoksów, gotowych ożyć swoim odwrotnym życiem i przeciągnąć kulkę przez zbyt przyziemny łeb Protagonisty. Klaustrofobia jest tu zatem jak najbardziej uzasadniona. To ciasnota nowego typu, budują ją symetryczne wydarzenia spotykające się u swego źródła. Każde z tych źródeł stanowi dla siebie własny punkt kulminacyjny. Co to oznacza dla widza? Oczywiście akcję!

(przez szybę) „Adasaz. Adasazadasazadasaz”

A akcja jest spektakularna. Ok, można się czepiać, można marudzić – w końcu rozgrywające się jednocześnie wydarzenia z dwóch przeciwnych zwrotów czasowych muszą przyprawić o zawrót głowy i męczącą konfuzję. Nie wątpię jednak, że jeżeli Christopher Nolan nie był w stanie nakręcić tego klarowniej, to przez najbliższe lata nikt nawet nie zbliży się do jego poziomu. Naprawdę ziomeczki, IMAX i do przodu. Gdy przestery zadudnią w uszach, gdy kula wróci do pistoletu wijącego się wspak żołnierza, gdy spośród pustynnego kurzu odrodzi się budynek, wtedy pozostaje tylko liczyć włosy. Mowa o włosach, które tworząc tego kolosa wyrwali sobie z głowy operatorzy, montażyści i spece od efektów specjalnych. Ucałujmy ich wspólnie w błyszczące łysiny.

Cmok. Kochajmy technicznych.

W porządku, dwa akapity pochwał wystarczą. Teraz odwrócę swoją entropię i przejdę do masakrowania. „Tenet” jest głupi. Tak serio. Otóż występujący w roli jedynego scenarzysty Nolan chciał najwyraźniej stworzyć dzieło życia, zasupłać taki supeł, w którym znajdą się najgłębiej nurtujące go kwestie egzystencjonalne. Niestety, obdarzony ograniczoną liczbą wielkich talentów Chris nigdy nie powinien był brać się za filozofowanie. Głupio mi rzucać personalne sądy w stronę podziwianego przez wielu artysty, głupio jest mi je rzucać w stronę kogokolwiek, ale nie robiłbym tego, gdyby film nie rozdymał się tak od własnych aspiracji: myśli Nolana są prostackie. Nie posiada on w sobie krztyny wrażliwości głębszej, niż podstawowe rozważania na temat człowieka, które pokryć można na gimnazjalnej popijawie. Potrafi pracować z obrazem, ale nie jest w stanie napisać czegokolwiek dźwięcznego – jego dialogi brzmią jak wyobrażenie o ludzkich rozmowach, jego bohaterowie to uproszczone wersje kinowych tropów. Oto sedno, którego szukam: Nolan sprawia wrażenie, jakby od zawsze żył i gromadził doświadczenie wyłącznie w Hollywood, jakby nie znał świata innego, niż tego wykreowanego na taśmie. Choć próbuje przeniknąć naturę życia nie w jednym, a w dwóch czasach, zeskrobuje z niej tylko trochę trywialnej etyki. Niczego nie bierze w nawias. Ewidentnym jest, że pisząc postać Protagonisty i Antagonisty, chciał zaprezentować potężną batalię między dobrem a złem, między mądrością a szaleństwem. Jeden pragnie ocalić świat, drugi marzy o jego unicestwieniu. Jeden kocha, drugi nienawidzi. Jeden jest agentem służb specjalnych, drugi rosyjskim handlarzem bronią, który maltretuje własną żonę. Tak, taką właśnie osobowość dostaje główny złoczyńca, prezentujący pogląd przeciwstawny do domyślnego dla hollywoodu bezrefleksyjnego humanizmu. Jest sadystą, bezdusznym nihilistą, pragnącym zostać bogiem egomaniakiem. Wybór ten z miejsca neguje wszelką dyskusję, a Protagonista nie musi się martwić o swoją posadę Jedynej Słusznej Prawdy. Pamiętacie Thanosa, takiego kosmitę z bajek dla dzieci, który zabija połowę wszechświata? Stworzonego, aby zarobić Disneyowi kupę hajsu? Jego motywacje są ciekawsze, mniej fałszywe i znacznie bardziej poruszające niż te granego przez Kennetha Branagha Andreja.

Kto widział, ten wie, że to najlepsza scena filmu 😉

Bo oto w finale Protagonista stacza z Rosjaninem pojedynek na złote myśli. Trudno go śledzić, kiedy w tle wszystko na przemian wybucha i odwybucha, ale rzecz sprowadza się do jednego. Aby być człowiekiem, trzeba w coś wierzyć. Wiara jest wszystkim. Andrei nie wierzy w nic, co czyni go szaleńcem. Nie chodzi tutaj oczywiście o religię, ale o wiarę ukierunkowaną w czysty humanizm. W tym momencie licznik taniego kaznodziejstwa wybił poza skalę, a po sali kinowej powiało zimną bryzą akcji ze statkami z „Mrocznego Rycerza”. Okazuje się, że Nolan naprawdę cierpi na rodzaj daltomanii światopoznawczej. Nawet projektując swoje opus magnum, jest w stanie dostrzec jedynie ograniczoną paletę dylematów, które rozporządzają ludzkim istnieniem. Pisząc uniwersalnego Protagonistę, tworzy niekwestionującego zasad Jamesa Bonda, żołnierza pustych idei. Następnie stawia przed nim komiksowego villaina, w dodatku cholera Rosjanina xD, wielkiego myśliciela Zła, który na każdym kroku śmieszy. Jest jeszcze symbol życia, Kobieta. Jej definiującą cechą jest bycie kobietą, czyli macierzyństwo i miłość do syna (serio, ona w tym filmie nie robi nic innego niż kochanie syna – czym innym może zajmować się ta święta płeć?). Oto zrealizowana, podkreślam, zupełnie na serio przypowieść o Bohaterze, wędrowcu czasu, cichym strażniku. Krzysztof, błagam cię, zapomnij już o tym Batmanie!

A z kina wychodziłem tak.

W „TENET” był jeszcze Robert Pattinson. PATTINSON to od tyłu NIE SCHODŹ Z EKRANU TY PIĘKNY CZŁOWIEKU, NIECH TWOJA CIEPŁA NONSZALANCJA PRZYKRYJE CAŁY FAŁSZ, KTÓREGO DOŚWIADCZAM! Tak, na Roberta miło popatrzeć, i niech to będzie pozytywny akcent na koniec lektury. Pozwoliłem dziś sobie na ostre słowa, a nie lubię być tak złośliwy ani obcesowy. Nie lubię też jednak „Teneta” i mam nadzieję, że Nolan spełnił się już jako filozof. Dziękuję za dobrnięcie do końca!

Liberté (2019) – szybka recenzja

Wróciłem właśnie z głośnego artystycznego porno, czyli oczywiście „Liberté” Alberta Serry. Film musiał być naprawdę stymulujący, bo jakaś para za mną wzięła sprawy w swoje ręce i przez dwie godziny mlaskała całusami, grzebała paluchami i sapała orgazmami. Na serio xD. Nie narzekałem – ich seksualna brawura przeniosła orgię z ciemnego francuskiego lasu na ciemną kinową salę. Wolność!

Jeśli chodzi o dorobek wspaniałego Alberta, to wcześniej widziałem tylko „Śmierć Ludwika XIV”, ale potwierdza się, że to jeden z najciekawszych autorów nowoczesnego arthouse’u. Realizuje sztukę zrywającą z okowami historii, rozbija fabularność na rzecz doznań jednocześnie stylizowanych i naturalistycznych. I tak, jak cztery lata temu zmuszał nas do patrzenia, jak wśród drogich tkanin, pudru i dusznej woni perfum obumiera ciało potężnego władcy, tak teraz serwuje widzom dwugodzinną orgię. To całe wyuzdanie w sumie trochę rozczarowuje. W początkowych dialogach obiecuje się nam pałaszowanie stolca przez poddańcze kobiety, wlewanie moczu do jelit za pomocą lejków, a wszystko ma być zwieńczone penetracją nozdrza cielęcia przez jednego z jurnych bohaterów. W praktyce kończymy jednak z zestawem dość powszechnych kinków, które przeciętny nastolatek zna już ze swoich wojaży na pornhubie. Czy Serra celowo pokazał swoich bohaterów jako gadających dużo i robiących mniej, czy po prostu jego seksualna wyobraźnia jest ograniczona? Trochę siara robić perwersyjne kino i nie umieć w ostrą perwersję, ale co złego to nie ja.

„Liberté” to naturalnie film o transgresji. Wygnani z francuskiego dworu mężczyźni zamieszkują znajdujący się gdzieś na pustkowiu las, w którym nocami zjawiają się chętne do igraszek kobiety. Każdą z orgii dokładnie planują, omawiają szczegółowo plugastwa, które będą konieczne, aby znowu przekroczyć barierę moralności i przyzwoitości. Działają dla idei. Pięknie jest to wszystko zaaranżowane: brzydcy i zdeformowani szlachcice snują się pomiędzy drzewami niczym wygłodniałe zwierzęta, a ich partnerki kojarzą się z otaczaną ofiarą. Stroje i białe peruki drapieżników przypominają o pałacowym blichtrze, są jednak brudne, zmieniają się powoli w łachmany. Wyłaniają się spod nich obwisłe brzuchy i chuderlawe penisy. Pomimo wielkich słów, mężczyźni prezentują się żałośnie. W dodatku łatwo dostrzec jakiś cień strachu w tych piewcach rozpasania. Rozglądają się niepewnie, jakby oczekiwali dworskiej gwardii, która skarci ich i zamknie w lochu. „Liberté” prezentuje więc wolność nieudaną.

Najpierw jest rozkosz, potem rozkosz płynie z własnego i cudzego bólu. Co stanie się, gdy i jego nie starczy? Granica nigdy nie zostanie przekroczona, bo nie da się jej nigdzie narysować – pozostaje wiecznie ją przesuwać i żyć w beznadziejnej pętli. Niekontrolowany hedonizm to siła wyniszczająca, a wolność jest i będzie wyłącznie dawkowana. Ostatecznie myślę, że dzieło Serry jest spełnione. Idźcie do kina póki grają – nie wiem, może to ważny film? A może zupełna bzdura, bo przecież większość widzi tu tylko nieoglądalne nudy.

Żyjemy w pięknych czasach kina

Żyjemy w pięknych czasach kina. Pokolenie lat dziewięćdziesiątych, które wychowywało się na postmodernistycznych reformach Quentina Tarantina czy braci Coen, dorosło i zaczęło tworzyć, a także badać sztukę. Gatunkowość nie jest już powodem do wstydu, pogardzanym przez główny nurt marginesem. Ja widzę gatunek jako baśń, tzn. znajduję analogie między podejściem badaczy do baśni i do archetypicznych schematów opowiadania w kinie gatunkowym: osadzenie historii na konkretnych, trwających w świadomości społecznej strukturach, połączone z modyfikacją tych struktur, staje się złożoną wypowiedzią. Wykorzystywanie i odczytywanie takich modyfikacji jest bardzo ekscytujące, z czego Amerykanie zdali sobie sprawę już kilkadziesiąt lat temu. W Polsce za to jak w lesie. Przynajmniej do niedawna! Wraz z nadejściem młodych energicznych filmowców, nasza kinematografia obudziła się ze zbyt długiego snu o heroicznych powstańcach i płaczących za ukochanymi żołnierzami dziewicach. Zamiast tego pojawia się wreszcie krew, groza, westernowe klimaty i emancypacja seksualna. Doczekaliśmy się w końcu dystrybutora, który zajął się tematem, i machina ruszyła. Niezależne Velvet Spoon organizuje też Octopus Film Festival, czyli liczący już trzy lata przegląd starego i nowego kina gatunkowego. Chwała im za to.

Ja na Octopus pojechałem po raz pierwszy. Normalnie odbywa się on tuż po zakończeniu MFF Nowe Horyzonty, którego za nic bym nie odpuścił, a po którym nie mam już siły na kolejne maratony. W tym roku jednak, dzięki koronawirusowi – no dzięki, stary – mogłem się wybrać. Oprócz filmów interesowała mnie oryginalna forma festiwalu i to, co się za nią kryje.

Klub B90, moja ulubiona ze stałych miejscówek na festiwalu.

Gdy dotarłem do Gdańska, byłem zmęczony, spocony i dużo marudziłem (cytaty ze mnie: „chujowe miasto”, „masakryczne gówno”), ale to było tylko pierwsze, pochopne wrażenie. Okazało się, że Octopus projektowany jest w silnej relacji z tą stoczniową miejscowością. Trafnie reklamują się organizatorzy pisząc o ośmiornicy, która rozpościera macki nad Wolnym Miastem. Industrialna infrastruktura najpiękniejszych rejonów faktycznie działa na wyobraźnię i wydaje się przedłużeniem któregoś z cyberpunkowych światów, a czasem można prawie uwierzyć, że po chwiejących się na wodzie stalowych słupach wspina się potwór z głębin. Ale może to przez chmurę komarów przysłaniających widok. A może po prostu PR-owcy powinni pomyśleć o zmianie nazwy na Mosquito Film Festival.

Dok Cesarski, upiorne statki, magiczny ekran, co jeszcze? How about komary?

Nie ma wątpliwości, że Octopus koncentruje się na formie odbioru i zaburzeniu immersji poprzez otoczenie, a nie na komfortowym obcowaniu z filmami. Każda z lokacji, w których odbywają się seanse, ma swój własny feature, osobną naturę, i wypełniona jest różnymi „przeszkadzaczami”. I tak w Klubie B90 zawieszone są aż trzy ekrany. Środkowy ma jakościową paletę barw, a dwa boczne gównianą, nie wiem, czy to celowe. Przy odpowiednim usadowieniu można obserwować trzy ruchome obrazy jednocześnie, co przy bardziej efektownych scenach przyprawia o radosny zawrót głowy. Tutaj najsilniej czułem energię organizowanych pokątnie trashowych seansów, stanowiących nocną mekkę dla amerykańskich nastolatków z lat osiemdziesiątych. Dok Cesarski wyświetla filmy w plenerze, a cel jest taki, aby komary się najadły. Smacznego! Hala w Amber Expo jest chyba najbardziej komfortową miejscówką, dlatego nie dziwię się, że zarezerwowano ją dla konkursu głównego. Duży ekran i rzędy krzeseł na pustej ciemnej przestrzeni przypominają grupę widzów zawieszonych pustce, w której płonie jedynie chłodny blask kina. Nie no, jest jeszcze drugie światło: budka z popcornem. Świetna była też oczywiście minimalistyczna dżungla Predatora, gdzie trzy ekrany rozstawiono tak, by sprawiały wrażenie gąszczu.  Last but not least, tegorocznym wielkim hitem okazał się odbywający się w lesie seans „Czarownicy” (2015) Roberta Eggersa. Przepiękna, korespondująca z filmem lokacja, woń wilgotnego mchu w nosie, komary maltretujące skórę. Goła baba odtwarzająca między drzewami scenę finałową. No cudowności. Tak przynajmniej słyszałem, bo niestety odpuściłem ten seans (kontrowersyjne, ale nie przepadam za „Czarownicą”).

W oczekiwaniu na Predatora.

Octopus Film Festival jest zatem wydarzeniem podkreślającym na każdym kroku swoją wydarzeniowość. Przypomina, że jesteśmy razem wśród gdańskich maszyn, odrapanych ścian i wielkich dźwigów, i że chłoniemy wspólnie filmy brudne jak świat. Byłoby to nachalne, gdyby nie było tak wspaniałe. Ośmiornica nie tylko poszerza kulturowe ramy afirmacji, nie tylko oferuje rozrywkę, ale także manifestuje monumentalizm i ponadczasową siłę kina. Jej artystyczna wizja sugeruje, że kiedy wszystko się zawali, gdy wokół będzie tylko czarna pustka, groźne potwory lub postapokaliptyczny syf, ekran zawsze będzie świecił. Kinofile płaczą ze wzruszenia.

Wejście do dżungli, gdzie kosmici kwestionują męskość mężczyzn.

A jeśli chodzi o same filmy, to, ku mojej uldze, selekcja okazała się zajebista. Poniżej dłużej lub krócej o czternastu pozycjach, z podziałem na festiwalowe sekcje:

Konkurs Główny – Nowe Kino Gatunkowe

Widziałem sześć spośród dziewięciu pozycji konkursowych, i dla mnie niekwestionowanym zwycięzcą festiwalu jest „The Bloodhound” Patricka Picarda (nie trafiłem jednak na pokaz „VHYes”, które wśród publiczności wygrało). Ta króciutka, zaledwie 72-minutowa makabreska łączy w sobie wiele z charakterystycznych stylów mistrzów niepokoju. Mamy tu przytłaczającą, klaustrofobiczną przestrzeń Polańskiego, mamy nienaturalne dialogi i pozbawionych emocji ludzi Lanthimosa, a zbudowana na zasadzie koszmaru sennego historia zawiera momenty tak lynchowskie, że Lynch by się zlynchował. Zresztą tę senność bardzo nowatorsko i z genialnym efektem rozegrano za pomocą montażu. W pierwszej połowie powolne wyciemnianie ekranu oznaczało przemieszczanie się akcji przemieszczenie się w czasie i przestrzeni. Później, aby zdezorientować widza, przejścia takie miały miejsce w obrębie jednej sceny. No i jest tu ten działający na wyobraźnię, przerażający potwór, tytułowy Bloodhound – czołgająca się kreatura z głową owiniętą materiałem, pływająca kanałami i wchodząca ludziom do szaf.

Film Picarda jest rozkosznie zblazowany. To taka wyrafinowana zgrywa, przypomina naraz makabryczny i pieruńsko zabawny dowcip opowiedziany na bankiecie wśród wyższych sfer. Powiedziałbym, że „The Bloodhound” to duchowy spadkobierca „Whitnail i ja” (1987). Tematycznie krążymy wokół samotnego i bardzo nieszczęśliwego homoseksualisty (w tej roli zachwycający Joe Adler) oraz jego relacji z chorą psychicznie siostrą i odwiedzającym posiadłość ubogim przyjacielem. Jednak, podobnie jak w „Whitnailu i mnie”, nic nawet nie próbuje się tu złożyć w rytmiczną historię. Film, pomimo zawarcia w sobie lotnych współcześnie motywów, rezygnuje niemal zupełnie z polityczności. Zamiast tego snuje się, straszy, śmieszy, a potem ucina znienacka, jakby w niewypowiedzeniu sensu chciał zawrzeć coś znacznie więcej. To projekcja dekadencji na 2020 rok, punktowe zawieszenie w bezczasie. „Ryby wyszły z wody, zamieniły się w małpy, a potem małpy się obudziły i dostrzegły świat wokół”, mówi jeden z bohaterów. „Obudziły się po to, żebym dziś mógł leżeć na podłodze i łkać”, odpowiada drugi (czy jakoś tak to szło ;).

The Bloodhound (2020). Film tak niszowy, że jeszcze nigdzie nie ma jego plakatu, popatrzcie zatem na upiora wpełzającego komuś na chatę.

Drugie miejsce ma u mnie „Niedosyt” (2019) Carla Mirabelli-Davisa, (przez chwilę miałem szok, że zrobił to facet, ale doczytałem, że przez cztery lata identyfikował się jako kobieta, a aktualnie jest raczej gender-fluid). Rozpoczynająca się jako kino dyskomfortu opowieść o żonie bogatego byczka, która z niewiadomego powodu zaczyna połykać twarde przedmioty, kończy się zupełnie inaczej – terapeutycznym spojrzeniem na kobiecą dolę. Uważam wprawdzie, że film jest o parę lat spóźniony, a teoretyczna subtelność, z jaką ukazano powolne zamykanie głównej bohaterki w klatce przez męża i jego uprzywilejowaną rodzinę, wydaje się już nieco wtórna i przerysowana (kto pamięta finałową scenę kolacji z „Niewidzialnego człowieka”, ten zrozumie, co „Niedosyt” robi gorzej). Ale nie ma co się czepiać, to celne i mocne kino feministyczne. Ważne jest, że nie skupia się wyłącznie na ukazaniu terroru czy cierpienia. Proponuje też rozwiązania, solidaryzuje kobiety i zostawia z poczuciem girl power.

„Niedosyt” (2019), plakat.

„Nocna jazda” (2019) Frédérica Ferrucciego to kolejne z niezliczonych dzieci „Drive” (2011). Arcydzieło Refna miało olbrzymi wpływ na wyobraźnię młodych artystów. Ukierunkowało współczesne kino noir, wprowadziło do mainstreamu łączenie rozjarzonych neonami ulic z nagłą przemocą (oniryzm zestawiony z naturalizmem), wskazało też nową płaszczyznę dla obrazowania romantycznej samotności. Na tym etapie męczy mnie już trochę, że duża część arthouse’u wciąż nie potrafi się oderwać od tego modelu – można niemal mówić o eksploatacji. Z drugiej strony, mam to gdzieś. NEONY IDĄ BRRRR, a ja jestem zadowolony.

Film Ferucciego to prosta opowieść o uwięzieniu i szukaniu wolności. Mamy rodzącą się miłość dwojga wyrzutków, mamy czyhającą na ich szczęście mafię, odhaczony jest przeestetyzowany striptiz oraz wyjęte ze snu przejażdżki przez noc. Dzieło porusza wątki nierówności społecznych (główny bohater to nielegalny imigrant z Chin). Problemem jest dla mnie noszący znamiona incelstwa romans, nieskontrowany niczym, co rozbiłoby jego naiwność. Poza tym, na napięcie i solidną robotę nie można narzekać. Wszystko zrealizowane jest świetnie, ale bez wychodzenia poza klucz, o którym wspomniałem paragraf wyżej. Bardzo dobry gatunkowiec.

„Nocna jazda” (2019), plakat.

Rozczarowało mnie włoskie „Gniazdo” (2019), dzieło zachwalane i nagradzane. Debiut Roberta De Fea leci na widzianych wielokrotnie motywach zaborczej matki, zamkniętej posiadłości i czającej się na zewnątrz tajemnicy. Niestety pełno tu krindżu, bo głównym bohaterem jest kaleki chłopiec w którego domu zjawia się ładna dziewczyna. Reżyserowi też chyba się podobała, bo zbyt często zamykał ją w banalnej erotyce.

„Gniazdo” (2019), plakat.

Najgorszy ze stawki był zdecydowanie „Slasherman (Random Acts of Violence)” (2019). Choć od początku nie wyglądał szczególnie, to jako fan slasherów poszedłem z obowiązku. Okazało się, że film miał kminkę, i to chyba nieironiczną: że przemoc w sztuce jest jak ta w prawdziwym życiu, i że może prowokować do przemocy. Dajcie spokój, to już w „Funny Games” mnie krindżowało, a do Hanekego to Baruchelowi daleko.

„Slasherman (Random Acts od Violence)” (2019), plakat.

O „Adoracji” (2020) Fabrice’a do Welza powiem tyle, że jest spoko, można obejrzeć z przyjemnością. Samotny chłopak pomaga uciec chorej psychicznie dziewczynie, mają podróż i dziwną miłość, są ładne obrazki, fajne zdjęcia, antysystemowość, taka dojrzała i z bólem. Niezbyt moje kino, nie widzę w nim przełomowych wartości, ale też niczego, co mogłoby mi przeszkadzać.

„Adoracja” (2020), plakat.

Malinobranie

Ona (1935) otworzyła dla mnie Octopus Film Festival 2020, i było to otwarcie zjawiskowe. Nie mogłem zresztą wątpić, że tak będzie, bo pozycję tę wyselekcjonował sam Michał Oleszczyk. Opowiadający o wyprawie trójki białych podróżników po płomień nieśmiertelności film starzeje się nie jak wino, ale jak ser pleśniowy. Wypełnia swoim tyleż problematycznym, co satysfakcjonującym zapachem całe pomieszczenie, aż nie można oddychać – pozostaje więc śmiać się i jęczeć z rozkoszy. Wiele scen, zamierzonych pierwotnie na serio, zyskuje cechy DANKMEMES. „Myślisz, że utrzymuję władzę za pomocą przemocy? Nie. Utrzymuję władzę za pomocą terroru”, stwierdza dramatycznie Ona. Za to główny bohater zachowuje się zupełnie jak Leslie Nielsen w szczycie formy. Można ugrzęznąć.

Te sprawiające wrażenie współczesnych wygłupów sceny rozgrywają się jednak wśród przedziwnej, zuchwałej estetyki, jaką zaoferować mogło tylko kino z pierwszej połowy XX wieku. Stroje są piękne i barokowe, dekoracje papierowe i pełne uroku. I tylko tutaj możemy zobaczyć niewolnika, który, aby zapalić święte pochodnie w gigantycznej sali tronowej, huśta się na linie niczym Tarzan, podczas gdy pod nim odbywają się szaleńcze tańce (też DANK, bo skojarzyło mi się z tańczącymi grabarzami). To jeden z tych filmów, podczas których oszołomienie sensualne i ironiczne zdystansowanie pojawiają się w odbiorze jednocześnie. Trzeba odczuwać wiele rzeczy naraz, aż mózg wykręca fikołka. Wspaniała zabawa, dzika satysfakcja i doskonały początek festiwalu.

Ona w stroju, który odgapił Walt Disney projektując Złą Królową.

I żałuję bardzo, że nie poszedłem na wszystkie pokazy z Malinobrania, bo to przezabawna sekcja. Trafiłem jeszcze tylko na „Duchy tego nie robią” (1989) Johna Dereka, ostatni z trzech kiczowatych filmów, w których wystąpiła jego żona Bo. Był to kolejny koncert śmiechu. Nie umiałem już odróżnić co tam nie wyszło, a co ma być faktycznym żartem. Anthony Queen jako duch na niebie (tak, kojarzy się z wrzeszczącym kowbojem) musi przejąć jakieś młode ciało, bo wdowa po nim skarży się na brak seksu. Gdzieś tam paraduje Donald Trump i robi głupie miny, Bo Derek nagle tańczy erotyczny taniec i wszyscy się cieszą, komary gryzą mnie po nogach. Złe kino na najwyższym poziomie, nigdy nie potrafiłem sam takiego znaleźć.

We Are the Future!

Na sekcję kina punkowego jarałem się bardzo. Nie żebym lubił punk, ale zjawisko wydaje się fascynujące. No i było fajnie. Dwa filmy Penelope Spheeris, artystki, która tę kulturę znała od wewnątrz, to z pewnością bardzo ciekawy i rzetelny obraz ówczesnego podziemia. Zwłaszcza dokument „Upadek zachodniej cywilizacji” (1981) rozwiewa sporo mitów i eksponuje prawdziwe ekstrema obyczajowości, które miały wówczas miejsce. Fabularne „Suburbia” (1983) są już bez żenady wypełnione miłością do punkowych idei, do zjednoczenia wykluczonych i poranionych. Spheeris wystrzega się jednak romantyzowania, a jej dzieła zawsze naznaczone są śmiercią i wyniszczeniem młodych dusz. Wstyd mi, ale żaden z tych realistycznych filmów nie rezonował ze mną tak bardzo, jak silnie estetyzowany horror o grupie złych punków, czyli „Klasa 1984”.

„Upadek zachodniej cywilizacji” (1981).

Take a look at my face, I am the future. Oj nie byczq, nie jesteś przyszłością, obwieszcza pan Norris przywódcy trzęsącego szkołą gangu. Aby to udowodnić, ułożony nauczyciel muzyki będzie musiał zniżyć się do poziomu przeciwników. Gdy nie pomaga prośba ani groźba, policja rozkłada bezradnie ręce, a bezideowi nosiciele chaosu szerzą wśród reszty uczniów prostytucję, narkomanię i terror, zadziała tylko gruntowne odrobaczanie. Konflikt między panem Norrisem a panczurami eskaluje gwałtownie, obie strony uciekają się do coraz gwałtowniejszych aktów przemocy, a wszystko prowadzi do finałowej sekwencji. Tam, w zaaranżowanych niczym senny koszmar scenach biegania po ciemnych korytarzach, pedagog naucza niesfornych wychowanków m. in. poprzez ucinanie kończyn piłą do drewna i podpalenie żywcem. „Klasa 1984” to nie jest żaden high school movie, to rasowy thriller z elementami horroru.

„Klasa 1984” (1982) – ale jak to?

Film stanowi przypadek ideologicznej konserwy, która nie może się powstrzymać przed estetyzacją tego, czego nienawidzi. Twórcy ewidentnie punku nie rozumieli, ale byli nim potężnie zafascynowani. Dopieszczona wizualnie szkoła to pełen plugawych graffiti i obszczanych podłóg przedsionek piekła. Nauczyciele poruszają się wśród oćwiekowanych skór i wypełnionych nożami kieszeni, a w klasach natrafiają na zmasakrowane zwierzęta. Punk jest tu drogą do zniszczenia wszystkiego, co dobre. Zepsuta młodzież to gangsterzy i dziwki. Gnoją amerykańskie sny w procesie gwałtownej degradacji wartości – jeden z naćpanych przez nich uczniów wspina się na gwieździsty sztandar i przysięga mu wierność, po czym spada na głupi ryj i ginie. Co ciekawe, dowódca gangu jako jedyny nie wyróżnia się wyglądem. To po prostu pełen agresji i pociągu do autodestrukcji przystojny typo. Świadczy to o ograniczeniu subkulturowej wyobraźni twórców, niemożności zaakceptowania panczurów jako poważnych postaci. Główny przeciwnik musi wyglądać „normalnie”, aby otrzymać jakiekolwiek cechy ludzkie.

Film trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, rozróba jest olbrzymia i satysfakcjonująca. A kiedy biały nauczyciel biologii w wieku średnim płacze, bo młodzież nasrała na jego powołanie, chce mi się płakać wraz z nim. I kiedy później, po przekroczeniu granicy szaleństwa, przeprowadza lekcję trzymając uczniów na muszce pistoletu, kibicuję, aby wystrzelił. Ogniste kino, jedyna w swoim rodzaju realizacja gatunku.

Patsy najpewniej stanowiła dużą inspirację dla postaci Harley Quinn.

Retrospektywa Richarda Stanleya

Niedawno obejrzałem „Kolor z przestworzy” (2019) i byłem zachwycony, więc na pokazy starszych filmów Stanleya pobiegłem jak po pierogi do żabki. Nie dorównują wprawdzie temu najnowszemu, ale prezentują spójny autorski styl. O ile „Diabelski pył” (1993) zupełnie do mnie nie przemówił, to „Hardware” z 1990 roku jest niskobudżetowym cackiem. Mówię cacko, bo to mały film, który daje radę zawrzeć sobie kupę autorskiej inicjatywy. Rozgrywające się w większości w jednym mieszkaniu starcie pomiędzy zaprogramowanym na redukcję populacji robotem, a paroma zwykłymi, próbującymi przetrwać w dystopijnej przyszłości ludźmi, poprzez kameralność rysuje szeroką wizję. Reżyser przestrzega, a jednocześnie z radością wita koniec ludzkości. „Hardware” stanowiło estetyczną inspirację dla wielu późniejszych twórców, jego wpływy widać choćby w „Blade Runner 2049” Denisa Villeneuve’a czy w „Kuso” Flying Lotusa. Jeśli przyjrzeć się materii filmu, to odkrywamy ciekawe rzeczy. Stanley bardzo dużo ujęć poświęca na punkty widzenia maszyn, na ekrany komputerów, budując wizję, w której świat elektroniczny zaczyna współżyć i współoddychać z naszym. Jesteśmy obserwowani.

„Hardware” (1990).

Dżungla

I wreszcie jest, clue programu. Gdy Carl Weathers i Arnold Schwarzenegger zbili swoją epicką pionę, całe gdańskie Plenum zawyło z uciechy, echo poniosło się wśród betonowych ścian, a zielone światło zamigotało drapieżnie między zdobiącymi filary sali roślinami. Cieszę się, że dzięki Octopusowi mogłem w takich warunkach pierwszy raz doświadczyć „Predatora” (1987), jednej z najbardziej ikonicznych pieśni pochwalnych czystego maczyzmu, istnej katatonii mięśni twardych jak stal.

Siła filmu tkwi w jego bezpośredniości. Nie przestrzega się tu nudnych reguł amerykańskiej narracji, bohaterowie nie dostają rozwoju, tragicznych backstories ani nie uczą się życiowych prawd. Ta grupa osiłków nie musi uczyć się już niczego: są wojownikami, zabójcami, a rzeźba od lat niezmiennie perfekcyjna. Ich samczość jest spełniona, pozostaje tylko palić cygara, zdejmować koszulki i wystawiać przed siebie gigantyczne i, oczywiście, falliczne karabiny. Naprawdę wielkie karabiny, naprawdę daleko przed siebie. „Predator” to opowieść o przedzierających się przez dżunglę muskułach.

„Predator” (1987)

I jakże wspaniałe w swej prostocie jest to zestawienie chłopców, którzy posiedli dzikość z reprezentującymi w kulturze agresję tropikami. Wroga, należąca do natury przestrzeń, którą nasi komandosi podporządkowują swojej woli. W najlepszej scenie filmu, na znak rozpaczy i wściekłości, cały oddział stojąc ramię w ramię zaczyna strzelać w stronę niewidzialnego przeciwnika. Iskry się sypią, łuski spadają na ziemię, mężczyźni krzyczą. Drzewa przewracają się z korzeniami, ziemia jest rozrywana, przyroda ugina się. I wydaje się, że cały świat musi podporządkować się sile męskiej solidarności i samczej wściekłości. Wspaniały moment.

Sam tytułowy Predator jest tutaj pozbawiony pochodzenia. Nie wiadomo skąd wziął się w dżungli i nie pada wcale temat kosmitów. Potwór jest reprezentacją samca doskonałego, być może doskonalszego, niż nasi bohaterowie. Film staje się historią męskiej rywalizacji, tzw. mierzenia penisów. Jedynym celem Predatora jest zaznaczenie dominacji, udowodnienie, że nie ma nikogo sprawniejszego, silniejszego i dzikszego niż on sam. Siedzi na tych swoich drzewach i kolekcjonuje trofea – czaszki zabitych wrogów. A kiedy natrafia wreszcie na godnego przeciwnika w postaci wspaniałego Arnolda, wyzywa go na pojedynek. Zdejmuje maskę i ujawnia mordę drapieżnika.

A kiedy Arnold się wkurwia, to robi to szczerze. Za to go kocham.

I to już koniec tego długachnego wpisu! Jeśli dobrnąłeś/dobrnęłaś do końca, gratuluję i życzę zdrowia, a także wielu wspaniałych Octopusów.

Moja psychoza

Dekadę temu splotły się nade mną ścieżki przeznaczenia. Nieświadomy niczego trzynastoletni ja brał właśnie prysznic, gdy, zupełnie równolegle, w telewizorze, to samo zamarzyło się Marion Crane. Pluskaliśmy się jednocześnie, ale tylko jedno z nas opuściło kabinę żywe. Rześki i zrelaksowany wszedłem do salonu, w którym nakryłem Normana Batesa na pozbywaniu się zwłok. Przysiadłem na parę minut, myśląc już o spanku. Było jednak coś takiego w rozgrywających się przede mną powolnych scenach sprzątania po morderstwie, że, mimo nieznajomości kontekstu, z miejsca poczułem się przykuty do ekranu. Moja mama, której zawdzięczam odpalenie „Psychozy”, uznała, że nie chce filmu kolejny raz oglądać i poszła spać. Wcześniej szybko i enigmatycznie nakreśliła mi fabułę: dziwny chłopak i jego matka mieszkają w tajemniczym domu. Nie wiadomo kto zabił. Dobranoc. Zostałem z filmem sam na sam, a proces definiowania jednej z najważniejszych płaszczyzn mojego życia rozpoczął się.

Ja, gdy sprawdzam, czy nie leci zbyt ciepła woda.

Bluszczami romantycznych wspomnień obrósł w mojej pamięci tamten pokój i tamten wieczór, kiedy to po raz pierwszy świadomie zidentyfikowałem Sztukę – dlatego trudno jest mi powstrzymać się przed patetyzowaniem uczuć, których wtedy doświadczyłem. Warto jednak zauważyć, że trzynastoletni ja z kinem za wiele wspólnego nie miał. Oglądałem mało, czytałem dużo (stosunek, który dziś jest zupełnie odwrotny, nad czym ubolewam). Co ważne, nie miałem jeszcze świadomości istnienia określonych struktur dramaturgicznych ani metod budowania napięcia, nie rozpoznawałem wydarzeń jako zespołu uporządkowanych perypetii. Gdy po raz pierwszy oglądałem na TVN-nie trylogię „Władcy pierścieni”, byłem święcie przekonany, że hobbici mogą przejebać sprawę, a Sauron wygrać całe Śródziemie. Moje zaangażowanie w wydarzenia było zatem nieporównywalnie wyższe niż dziś, nieprzewidywalność prawdziwie nieprzewidywalna, a całe doświadczenie bliższe obcowaniu z życiem niż ze sztuką. Dlatego zagadka dotycząca matki Normana Batesa i jego dziwnego zachowania była dla mnie namacalna, niebezpieczeństwo przyprawiało o zawrót głowy. Lubię myśleć, że podczas seansu „Psychozy” byłem trochę jak widz z lat sześćdziesiątych, pierwszy lat stykający się z zupełnie nowym rodzajem grozy. Bo ja się na thrillerze Hitchcocka cholernie bałem.

Po prostu dom z mamą w środku, tudzież najgłębsze zakamarki mroków ludzkiej duszy.

Oj, jak ja się wtedy bałem! Nie przespałem tamtej nocy, pociłem się ze strachu, nogi pod kołdrą podciągałem, żeby żadna dłoń mnie nie posmyrała w stopę. Z dreszczami na kręgosłupie rozmyślałem o gotyckim domu Batesów i czarnej sylwetce Matki w oknie – babo głupia, przecież od lat leżysz na cmentarzu, tak jak pan szeryf powiedział! O uśmiechu Normana i wypchanych ptakach nad jego głową. O wyciąganym z  bagna samochodzie. Najbardziej jednak przeraziła mnie wówczas scena, kiedy to detektyw Arbogast wchodzi po schodach, a drzwi do sypialni powoli się uchylają. Kamera ujmuje sytuację z góry, muzyka nagle robi nam jumpscare, a pani Bates wypada na wścibskiego faceta z nożem. Ptasia perspektywa sprawia, że nie widzimy jej twarzy ani nie identyfikujemy kształtu ciała. Zbliżyliśmy się do niej i do jej terytorium bardziej niż kiedykolwiek, ale pozostaje ona zagadkowym cieniem, który wcześniej patrzył na nas z okna. Przeraża tu najsilniej kontrast pomiędzy zupełnym bezruchem cienia (będącego, jak się później okazuje, ustawioną w oknie mumią), a energią i szybkością Matki wobec perspektywy morderstwa. Witalność, którą budzi zapach krwi.

Oto osoba, która nie skrzywdziłaby nawet muchy.

Była jeszcze inna scena, która może wystraszyła mnie mniej gwałtownie, lecz głębiej. Pod koniec filmu Lila, siostra Marion, przeszukuje domostwo Batesów. W sypialni natrafia na puste łóżko (jako widzowie wiemy, że Norman przeniósł matkę do piwnicy). Na łóżku znajduje się wgniecenie, cienkie jak kręgosłup. Uświadomiłem sobie, że Matka jest… dziwnie wąska. Jest w tym coś slendermanowego. Wąski człowiek, być może obły. Spooky shit.

Wąska mama.

Po tamtej nieprzespanej nocy odkryłem Filmweb, założyłem konto i zacząłem oglądać najlepsze filmy świata, tzn. Top 100 Filmwebu. Wiele godzin spędziłem na forum „Psychozy”, czytając opinie i interpretacje, i odkrywając zupełnie nowy dla mnie świat. Świat, w którym kino nie ogranicza się do tego nieszczęsnego „Władcy pierścieni”. Pięknie było wybrać sobie wreszcie oficjalną Pasję i trzymać się jej konsekwentnie. Przeszedłem obowiązkowe etapy dziecięcego krytyka: „Lot nad kukułczym gniazdem” był dla mnie najlepszym filmem w historii, dziwiłem się publicznie, że ktoś chwali Bergmana, skoro facet kręcił tak, by nie dało się nic zrozumieć, z politowaniem patrzyłem na oglądających blockbustery znajomych ze szkoły. Moim ulubionym dniem tygodnia był piątek, bo wtedy pojawiała się gazeta telewizyjna – wyszukiwałem opatrzone najwyższą ilością gwiazdek seanse i jeśli jakiś film puszczali o trzeciej w nocy, to oglądałem go o trzeciej w nocy. Odkryłem również, jak pięknie pachną sale kinowe. I choć dziś wiem już o sztuce filmowej znacznie więcej, a mój odbiór jest z pewnością bardziej sensowny, to czasem tęsknię za tamtymi czasami nieświadomości, kiedy to nieustanna analiza rzemiosła nie odwracała mojej uwagi od sfery czysto emocjonalnej. Kiedy groza motelu Batesów wylewała się z ekranu i głaskała mnie po karku.

Pamiętajmy: Marion Crane, z zawodu księgowa, wykonuje skomplikowane działanie pisemne w celu odjęcia siedmiuset od czterdziestu tysięcy.

Co ciekawe, pomimo ekstatycznego zachwytu, jaki wywołała we mnie „Psychoza”, przez te dziesięć lat nie wróciłem do niej ani razu. Myślę, że przede wszystkim bałem się, że drugie podejście będzie rozczarowaniem. Dojrzewanie i zmiany wewnętrzne wiążą się przecież z utratą tego, co niegdyś było cenne. Czary pryskają, iluzje ulegają zdemaskowaniu. Jak zatem wygląda moja relacja z arcydziełem Alfreda Hitchcocka po dekadzie figlowania z różnymi typami kina? Już się nie boję i nie zasłaniam oczu. Już znajduję parę przestarzałych scen, które gdzieś tam wywołują lekki uśmieszek. Ale to nic. Teraz przynajmniej jestem w stanie docenić, jak dogłębnie Hitchcock zdefiniował wtedy dreszczowiec. Mamy rok 2020, ale niezmiennie od sześćdziesięciu lat rzemieślnicy w celu wywołania napięcia posługują się metodami, które mistrz wymyślił albo wizjonersko udoskonalił. Kontrola tego, co widz widzi, a czego nie widzi, jak we wspomnianej scenie z zabójstwem Arbogasta. Montaż podążający za wzrokiem bohaterów, podkreślający rozlokowanie wszystkiego i wszystkich w przestrzeni. Nagłe zmiany tempa – tu sztandarowym przykładem jest pełne błysków, przeszywających pisków i rwanej przemocy morderstwo pod prysznicem, po którym przychodzi cierpliwe i metodyczne pozbywanie się ciała.

Piwnica i wąska jej tajemnica.

Prysznic jest w ogóle genialny i bardzo mocny, zresztą nie bez powodu scena ta jest taką ikoną, ale ja pozwolę sobie powtórzyć parę aksjomatów: brutalne zabicie głównej bohaterki i przerzucenie identyfikacji zdezorientowanego widza na Normana to jest, daaamn bruh, to nawet dzisiaj jest szokujące. Fakt, że po krwawym mordzie zmuszeni jesteśmy przyglądać się bezemocjonalnemu procesowi sprzątania, transportowania zwłok na ciche bagna, zatapianiu samochodu – daaamn, bruh. To jest znakomity przykład przemocy, jaką kino stosuje wobec widza. Od tego momentu nic już nie jest takie samo, nikt nie jest bezpieczny, a cień posępnego domostwa zawisa nad naszym życiem. A zawisnąć jest mu łatwo, ponieważ nie dość, że „Psychoza” oparta jest na historii sławnego amerykańskiego seryjnego zabójcy, Eda Geina, to jeszcze porusza przede wszystkim wątki freudowskiej seksualności i niebezpiecznej relacji syna z matką.

Czarujący młodzieniec – ma hobby, własny biznes i dobre relacje z matką. W dodatku ten uśmiech, ten przeklęty uśmiech!

I tutaj skupić wypada się na głównej atrakcji całego show, czyli postaci Normana Batesa. Będę twierdził, że tak, jak Hitchcock zdefiniował thriller, tak występ Anthony’ego Perkinsa wyprzedził swój czas i do dziś stanowi niesamowicie wiarygodny, przerażający i złożony portret osobowości zaburzonej, na którym współcześni mogą się jedynie wzorować. Nie widziałem innych ról Perkinsa, ale tutaj jego warsztat rozkłada na łopatki. Facet prezentuje odgrywanie wielu emocji naraz, które wymaga rozdzielenia kilku mechanizmów mimicznych i świadomego skierowania ich w różne strony. Aktor płynnie przechodzi od życzliwości ku wrogości, by za moment nieśmiało się zająknąć. Nad jego głową skrzydła rozkładają wypchane ptaki, towarzyszące mu demony. Nieustannie sprawia wrażenie, jakby jedynie próbował być człowiekiem, starał się pamiętać o wyuczonych zachowaniach. W istocie jednak ciało Normana przejmowała stopniowo Matka, demoniczna pani Bates. Dwie jaźnie, ona i jej syn, tkwią splecione w erotycznym uścisku gdzieś na dnie poharatanej psychiki. Odczucie pożądania wywołuje w mężczyźnie poczucie winy, a to budzi panią Bates, gotową obronić swojego chłopca przed każdą kobietą – tylko ona ma prawo do dręczenia go. Norman nie może nie fascynować. Analiza choroby psychicznej była, jak na swoje czasy, rzetelna i głęboka, a Perkins zaproponował wiarygodny, dopracowany i na rzecz naukowości zrywający częściowo z krzykliwymi stereotypami obraz psychozy.

Proszę państwa, oto twarz kina grozy. Kino grozy jest groźne, ale z miłości.

Dziesięć lat temu brałem prysznic równocześnie z Marion Crane, więc warto zauważyć, że nigdy wcześniej nie poznałem ani jej, ani jej spontanicznej próby wyrwania się z systemu poprzez kradzież pieniędzy. Kradzież dokonaną dla kochanka, z którym łączyła ją więź silnie erotyczna. Zbudowany w dużej mierze na psychoanalizie film jest zatem ucieczką w stronę tego co zwierzęce, podróżą ku wyzwoleniu, w którym czaić się może obrzydliwość (mentalność bardzo slasherowa). Esencją przemocy jest tutaj frustracja seksualna, a straszny dom w klasyczny sposób symbolizuje układ ludzkiej psychiki, z kościotrupami w piwnicy włącznie. Marion narobiła przypału. Opuściła bezpieczeństwo cywilizacji i trafiła na bezdroża, gdzie motele prowadzą chodzące id, a z okien wyglądają trupy.