Na szyi Patryka Vegi powoli zaciska się pętla. Zaledwie półtora roku temu zaliczał kolejne rekordy popularności, ale od pewnego czasu przychody z jego filmów maleją, wieszcząc potencjalny upadek giganta. Coraz pewniej przebąkuje się o wyczerpaniu materiału i o znużeniu widzów monotonnym stylem tych produkcji. Na szczęście Patryk zawsze będzie mógł liczyć na moją wizytę kinie. Pisałem kiedyś: „Filmy Vegi też są łyse i grube: pozbawione własnej stylistyki, kręcone surową, dokumentalną kamerą, a jednocześnie przeładowane postaciami i wątkami, których potencjał, i których obietnica zdają się nie mieścić ani w tej jakby niedokończonej formie, ani w niedbałych sekwencjach montażowych, ani na ekranach polskich multipleksów”. Ten wytatuwany gangster, który zabrał się za reżyserię to oczywiście czysty pulpiarz, twórca eksploatacji pełną gębą. Skupiony jest na przychodzie, ale jednocześnie dysponuje nieczęstą energią. Śledzenie jego twórczości to dla mnie fascynujące doświadczenie, cholernie ciekawy element polskiego kina. Reżyser czasem wspina się na wyżyny pasji i swady, jak w naprawdę świetnych „Kobietach mafii”, a innym razem skleca na szybko powtarzalne już, byle jakie fabułki, czego bolesnym i mdłym przykładem był niedawny „Bad Boy”. Jakiś czas temu Vega ukorzył się, przyznał, że dotychczas robił filmy wyłącznie dla pieniędzy, a „Pętla” miała być pierwszym prawdziwym jego dziełem od dawna. Czy kłamał? Tak i nie. Jak nigdy wcześniej rysuje się tutaj rozdźwięk między Vegą autorem, a Vegą biznesmenem, a oba te dźwięki rwany montaż skleił od ręki w całość, doprowadzając mnie do udręki.
Już od pierwszej sekundy „Pętli” dopadły mnie dreszcze ekscytacji z okazji nadejścia nowego, bo oto zamiast standardowej brutalnej sceny otwierającej, na ekranie pojawił się purpurowy kosmos, a w jego środku przerażająca czarna dziura. Kamera dobre dwie minuty powoli wjeżdżała w to epicentrum mroku, w niezgłębione przestworza rozpaczy, a ja nieco się niepokoiłem, że może trafiłem do niewłaściwej sali. Na szczęście chwilę później dostałem prosto w ryj ujęciem rzeczywistego porodu i już wiedziałem, gdzie jestem. Stary dobry Patryk. To gwałtowne uderzenie brudnej cielesności, ten bezkompromisowy, przylepiony uparcie do człowieka turpizm, stanowi podstawowy element jego narracji. Tym razem, dzięki zżynie z Gaspara Noégo, wybrzmiał jednak wyjątkowo zgrabnie. Z transendentalnego niemal transu, przestrzeni przedwiecznego chłodu i tajemniczych błysków światła, jedno proste cięcie przenosi noworodka do krainy krwi, wydzielin, krzyku i bólu. Następnie, w towarzystwie drażniącego, narastającego dźwięku, przebiegamy przez migawki życia bohatera. To krótki, poetycki nieco fragment, doprowadzający nas do punktu rozpoczęcia opowieści. Wtedy to Ojciec zakłada dwóm synom pierścienie na palce, tym samym czyniąc ich dorosłymi mężczyznami. Jeden z nich wkrótce odejdzie w dalekie krainy i roztrwoni majątek na zabawę. Choć zaginie, to odnajdzie się, choć będzie umarły, ożyje. Biblijny mistycyzm stanowi dla filmu komicznie pozbawioną subtelności klamrę.
Nie ma wątpliwości, że „Pętla” to w pewnym stopniu osobista dla Vegi historia. Reżyser wyznał, że jest człowiekiem łatwo uzależniającym się od szybkiej przyjemności, wpadającym w wyniszczające ciągi – nigdyś alkoholowe, dziś polegjące na gromadzeniu pieniędzy. Deklaruje jednak, że dzięki głębokiemu oddaniu się religii chrześcijańskiej zdołał pokonać swoje demony i wrócił na właściwą ścieżkę. I o tym z grubsza próbuje opowiedzieć w najnowszej produkcji. Opierając się na prawdziwej postaci Daniela Śnieżka (Antoni Królikowski), policjanta, członka CBŚ i właściciela luksusowego burdelu, w którym gromadzono sekstaśmy znanych i wpływowych ludzi celem szantażu, zaprojektował krainę nienasyconego hedonizmu. Vega konsekwentnie podążył za swoją ideą, co zaowocowało pierwszym tak spójnym stylistycznie i estetycznie filmem od dawna, może od czasów pierwszego „Pitbulla”. Kilkukrotnie stosowany jest tu zabieg mocnego rozmycia postaci w tle, co świadczy o przynależności tych osób do dwóch światów jednocześnie – ziemskiego i nadnaturalnego. Niektórzy, jak Ojciec, którego twarzy nigdy nie widzimy, związani są ze stroną niebiańską. Inni, na przykład wieszający kolegę z celi więźniowie, przypominają łapczywe upiory i reprezentują siły piekieł. Vega przedstawia rzeczywistość pełną aniołów i demonów toczących batalię o światło i ciemność. W momencie, w którym Daniel zlecił zabójstwo Cygana (Piotr Stramowski), powierzył duszę diabłu. Zaciśnięcie pętli na szyi człowieka otworzyło przed nim bramy zaświatów, przez które wypełzły ku niemu zastępy potępionych. Od tej chwili, nieustannie będzie przez nich otoczony.
Burdel jest barłogiem dla tych czartów. Wyzuty z moralności i pozbawiony granic w zaspokajaniu własnych potrzeb Daniel oddaje się tam narkotykom i seksowi, przy okazji niszcząc ludzkie życia. Twarze bezimiennych prostytutek przepoczwarzają się w zamarłe w krzyku oblicza złowrogich bestii, a penis odmawia posłuszeństwa. Jednak nieprzerwana rozkosz musi być chłonięta, więc bohater poszukuje coraz bardziej stymulujących wrażeń. „Przychodzisz do mnie z gównem na chuju”, tak, taki cytat znalazł się w filmie. „Pętla” jest brutalna i dosadna, bo Vega nie zna słowa „subtelność”. Daniel podąża klasyczną drogą wzlotu i upadku, jednak w stopniu zdegenerowania deklasuje Tony’ego Soprano. W bezwzględny sposób zaprzepaszcza swoją tożsamość, swoją przeszłość i przyszłość. Sprawia wrażenie, jakby zapomniał kim jest, jakby potrafił już tylko mechanicznie zaspokajać żądze. Królikowski bardzo dobrze sprawdza się w tej roli, porzucając wreszcie wizerunek cwaniaka w imię mocnego portretu degradacji psychiki i osobowości. Co ciekawe, scenariusz nie próbuje w żaden sposób usprawiedliwiać jego motywacji, nie szuka dla niego wymówek. Chrześcijańska symbolika jest tu jaskrawa i spójna, a szatan nie potrzebuje uzasadnienia.
Jako pasjonat przemocy i przebłysków talentu, demonstrowanych przez Vegę na każdym kroku, jestem z seansu bardzo zadowolony. Boli mnie za to strasznie, że wiara, którą niegdyś pokładałem w jego emancypacyjnej wrażliwości i wyczuleniu na nierówności społeczne, okazała się chyba moim urojeniem. Wracając jeszcze do mojego starego tekstu: „Zresztą kobiecość i kobieca siła są w niemal każdej nowej produkcji Vegi kluczowymi hasłami. Od czasu „Pitbulla. Niebezpiecznych kobiet” reżyser maniakalnie wręcz wyprowadza swoje bohaterki z maskulinistycznego szamba, czyniąc je postaciami centralnymi i dając ostatnie słowo. Może feministyczny wymiar filmu byłby wart docenienia i przedyskutowania, bo stoi on w kontrze do szufladki „kina dla marginesu”, która tym filmom przypadła. Największe wrażenie robi na mnie jednak sprawność i zwyczajna szczerość, z jaką owe postacie są konstruowane – kolejne emancypacyjne sceny nie popadają w ostentacyjność, co spotyka bardzo wiele z innych popularnych produkcji, choćby hitowe dzieła Marvela. Nie, tutaj z reguły już na samym początku ustanawiane są reguły rządzące światem – jest pełen silnych, absolutnie niezależnych od mężczyzn kobiet, których zlekceważenie przez zaślepionych patriarchatem samców zawsze musi się źle skończyć. Widać, że twórca pisze te scenariusze ze zwyczajną sympatią do swoich bohaterek, z wiarą w ich możliwości i siłę. Świetne są w tym „Kobiety mafii”; znajdą się tam oczywiste, jaskrawe przykłady, takie jak gangsterka o ksywie Niania (Dygant) dokonująca bez cienia utożsamianej z kobiecością litości bardzo brutalnej zemsty na swoich gwałcicielach, ale także te bardziej subtelne – ogromne wrażenie robi taniec na rurze Beli (Bołądź), której erotyzm nie wydawał się stanowić jedynie uciechy dla publiczności, obrazował raczej kontrolowaną siłę dziewczyny, właścicielki swojego ciała i zmysłów. Można się pokusić o odważne stwierdzenie, że Patryk Vega jest aktualnie czołowym polskim kinowym feministą, przede wszystkim ze względu na zasięgi i siłę przebicia, na głośność krzyku”. To wszystko co napisałem, to już nieaktualne. Nie wiem, co kierowało Patrykiem podczas krótkiej acz płodnej fazy, kiedy powstał „Botoks”, „Niebezpieczne kobiety”, „Kobiety mafii” i „Plagi Breslau”. Tamte filmy naprawdę kipią od emancypacji. To taki prosty chłopski feminizm, który siadał mi z wielką satysfakcją. Teraz jednak Vega definiuje wszystkie kobiety poprzez stosunek do mężczyzn. Czy mowa o pozbawionej jakiegokolwiek charakeru żonie Daniela, czy o urażonej przez chłopa prokuratorce (Warnke), czy jej przyjaciółce, która zdradza żeńską solidarność, bo chłop okazał zainteresowanie – wszystkie te baby są po pierwsze zupełnymi stereotypami, po drugie stanowią wyłącznie element rozwoju dla mężczyzn, ewentualnie mężczyznami się motywują. Sceny seksu to albo sperma na ich twarzach, albo upadające na ziemię sylikonowe piersi. Gdzie się podziała niezależność Niani z „Kobiet mafii”, która po tym, jak została wykorzystana seksualnie, zmusiła oprawców do zrobienia sobie nawzajem loda i urżnięcia koledze nogi? A nie wspomniałem jeszcze o prostytutkach, czyli demonach z piekieł. Powtarzam: prostytuujące się Ukrainki to w filmie zło wcielone, mroczne poczwary otaczające mężczyznę i skwapliwie nadstawiające szatańskich zadków. Jasne, działają jako element kreacji świata, ale kompletny brak empatii w stronę kobiet zmuszonych do handlu ciałem przez sytuację polityczną to skandal i świństwo, i po czymś takim nigdy już nie będę bronił wrażliwości Patryka Vegi. „Pętlą” udowodnił, że albo jest ksenofobem i seksistą, albo bez wahania wykorzysta ksenofobię i seksizm w celu zabawienia publiki.
I całkiem zrozumiałe, a nawet bardzo słuszne jest bojkotowanie takich twórców, ale ja jednak nie umiem się na to zdobyć, kiedy za cenę jednego biletu dostarcza mi się tyle materiału esencjonalnego dla kina – bo pulpa to wspaniała, bogata nisza. Nie wydaje mi się, żeby był w Polsce reżyser realizujące jej założenia w stanie tak czystym, jak właśnie Vega. Na koniec, na poprawę nastroju, chciałem powiedzieć, że w filmie znalazła się jedna śmieszna scena (reszta to wyjątkowo denne żarty). Podczas zasadzki na podejrzanego, wielki jak byk policjant wyskakuje z malutkiej kupy liści. W ręce trzyma katanę. Rozpędza się, wyskakuje w powietrze, układa ciało w doskonałą figurę rodem z kina kopanego, ale nie trafia i spada z impetem na ziemię. Okazuje się, że ma pseudonim „Ninja”. Śmiałem się bardzo, 10/10.